Zrób mi jakąś krzywdę

   O Zrób mi jakąś krzywdę, czyli wszystkie gry wideo są o miłości musiałem usłyszeć w okolicach jej premiery w 2006 roku. A dokładniej w czasopiśmie o grach, a jakże (dokładniej to w nieistniejącym już Neo Plus), gdzie pojawił się wywiad z debiutującym wówczas Jakubem Żulczykiem. Wtedy dowiedziałem się, że książka opowiada o perypetiach chłopaka, który uciekł z poznaną nastolatką, której stale towarzyszyła konsola GameCube. A że była to wówczas posiadana i uwielbiana przeze mnie konsola, był to wystarczający powód, by mieć ją na uwadze. Dopiero w 2009 roku w końcu się z nią zetknąłem, ale przeczytałem tylko kilka rozdziałów. Nie pamiętam czemu wtedy przerwałem, być może trzeba było ją zwrócić bibliotece albo po prostu mnie nie wciągnęła. Minęło niemal 8 lat, a przez ostatnie kilka miesięcy instynktownie ciągnęło mnie, by do niej wrócić.
   I myślę, że była to dobra decyzja, bo w tamtym wieku byłem jednak innym człowiekiem i myślę, że tok myślenia głównego bohatera nie bardzo do mnie pasował (dziś mi bliżej chociażby wiekiem), tak samo nie zrozumiałbym niektórych nawiązań popkulturowych czy terminów, którymi autor lubił często rzucać. Nie napiszę jakich, by nie robić sobie obciachu.


   Całość faktycznie nawiązuje do gier wielokrotnie, ale nie jest to książka stricte o nich, a jedynie bohater Dawid nagrał się w życiu na tyle, że często porównuje do nich napotkane, niecodzienne sytuacje. Całość jest zresztą bardziej pokręconym romansem o dwudziestokilkulatku, który szaleńczo zakochał się w znacznie młodszej siostrze najlepszego kolegi. Choć znajomość trwała krótko, postanowił spontanicznie "porwać" ją, gdy tylko usłyszał że ma ona wkrótce wyjechać do Francji. A że spontaniczność bez przygotowania rzadko kończy się dobrze, podróż obfituje w dziwne sytuacje z udziałem dziwnych ludzi.
   Powiem krótko, że Dawid nie jest zbyt sympatycznym człowiekiem, gdy poznamy jego obfitujące w wulgaryzmy chaotyczne myśli, które opisują rzeczywistość dookoła z mocnym sarkazmem. Jednocześnie może to po prostu subiektywne spojrzenie, ale ciężko się czasem z nim nie zgodzić. Żulczyk potrafił to nieraz opisać celnie i zabawnie w myśl zasady, że gdy dookoła nas dzieje się syf, to można się już tylko śmiać. Choć czasem dialogi między postaciami wydają się zbyt nadęte, nawet jeżeli wypowiadane są we wspomnianym sarkastycznym, celowo przerysowanym tonem. Podobnie ma się sprawa z towarzyszącą mu Kasią, która mimo młodego wieku i pewnej dziewczęcej naiwności ma podobny tok myślenia co Dawid, co ponownie czyni z niej postać niełatwą do polubienia. A jednak zdołałem nieco sympatyzować z protagonistą być może przez ten swoisty lęk przed dorosłością i podejmowaniem decyzji, które w ukształtują nasze przyszłe życia. Kto się czasem tak nie czuję?
   Nigdy nie czytałem niczego innego autorstwa Żulczyka, choć przez ten czas nie próżnował i napisał sporo dłuższych powieści, a wkrótce na bazie jednej z nich ma powstać serial. Kiedyś usłyszałem, że Zrób mi... też miało zostać zaadaptowane, ale nie ma na to żadnych informacji. Mniejsza z tym. Język którym operuje nadał mi nieco skojarzeń z Wojną polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną, tyle że o ile sami bohaterowie wydają się być nieco z innego świata, cała reszta wokół nich jest mocno znajoma, czasem nawet boleśnie. Być może kiedyś się zainteresuję jego dalszą twórczością, choć mimo wszystko świeżo po zakończeniu nie czuję szczególnej potrzeby. Ale być może znowu mnie weźmie.
   Na razie w kolejce czeka na mnie Buszujący w zbożu. Z nim też mam parę niewyrównanych rachunków.

Komentarze

Popularne posty